W świecie farm Like, czyli nędza mediów społecznościowych

Każdego ranka, Kim Casipong przechodzi przez bramę chronioną przez drut kolczasty, sześć psów i strażnika z bronią, żeby dostać się do pracy w różowym biurowcu w Lapu-Lapu, 300 tysięcznym mieście na Filipinach. Budynek wyrasta ponad slumsy w tym biednym, choć rozwijającym się azjatyckim kraju. Kim jest ładną siedemnastolatką, o białej cerze i skośnych oczach, która lubi karaoke. Zmierza do swojej pracy, w której będzie obalać Facebooka.

Casipong wjeżdża na trzecie piętro i otwiera drzwi udekorowane krzyżem, zupełnie jak w polskich szkołach. Podobnie jak Polska w Europie, Filipiny są najbardziej katolickim krajem w Azji – można tu znaleźć jeszcze wiele więcej analogii, ale z litości dla kraju nad Wisłą, nie będę ich przytaczał. Następnie nastolatka wita się z kolegami z pracy i zasiada do swojego komputera. Zasłony są ciasno zaciągnięte i pomieszczenie wypełnia blask monitorów. Ośmiu pracowników siedzi w dwóch rzędach, a na stołach leżą ich narzędzia pracy:  komputer, piramida kart SIM i stary telefon komórkowy (telefon musi być stary, ponieważ taki zostawia najmniej informacji o użytkowniku). Dziesiątki tysięcy dodatkowych kart SIM leżą wszędzie: w kartonach, pod krzesłami, na obudowach komputerów i w pudełko po „chińskiej zupce” z przyprawami, jak mówimy w Polsce, albo makaronie Ramen, jak nazywa się go w Azji.

Richard Braggs, szef Kim siedzi przy biurku za swoimi pracownikami, od czasu do czasu spoglądając zza monitora na to, co robią jego pracownicy. Nawet w pracy nosi na stylowe Ray-Bany (raczej oryginalne, w końcu go stać). Właściwie to nie nazywa się Richard Braggs, tylko raczej Jose Matapang albo podobnie (typowe filipińskie nazwisko), jednak prawdziwego nazwiska nie ujawnia. Richard Braggs to tylko pseudonim, jedna z jego wielu internetowych tożsamości.

Kim Casipong zakłada teraz słuchawki na uszy i włącza jakiś lekki dance – Paramore albo Avicii, żeby uprzyjemnić sobie pracę. Następnie sprawdza instrukcje  klienta. Niektórzy mają bardzo skonkretyzowane oczekiwania. Siłownia w Sao Paulo w Brazylii może chcieć 75 kobiet-fanatyków ćwiczeń i odchudzania, a gejowski bar w San Francisco – 1000 gejów z tego miasta. Jej dzisiejsze zadanie jest jednak zupełnie typowe: profile Facebook pięknych Amerykanek mających od 20 do 30 lat. Kiedy już wykona zadanie, profile posłużą anonimowemu klientowi do sprzedaży Like’ów dla promocji innych firm lub robienia różnych szarych interesów.

Większość kont które tworzy Cassipong jest sprzedawana pośrednikom – farmom kliknięć, jak się je określa w internetowym półświatku. Tak jak w Dolinie Krzemowej tworzy się start-upy, które mają być cyfrowymi produktami, nowymi portalami, sklepami online, tak farmy kliknięć mają na celu tworzenie fałszywych tożsamości podrabianych osób. Bez problemu można je kupić dzisiaj w Internecie i w Polsce i za granicą. Media społecznościowe są bez wątpienia jednym z paliw dzisiejszego Internetu, a jednak  to paliwo jest bardziej szemrane niż benzyna przemycana przez mrówki na przejściu granicznym w Terespolu.

Casipong jest jednym z trybików w machinie piorącej walutę mediów społecznościowych  – Like’i Facebooka, obserwatorzy Twittera, subskrybenci kanałów Youtuba albo Aliexpress. Swoją pracę zaczyna od strony Fake Name Generator, która pozwala wygenerować kompletne, fałszywe nazwiska, adresy zamieszkania, zawód, a nawet wzrost i wagę dla dowolnego kraju (w tym naszych rodaków). Wygenerował jej się socjologicznie realistyczny profil: Ashley Nivens, 21 lat, z Nashville w Tenessee, studentka New York University, która pracuje w znanej sieci odzieżowej American Apparell. Następnie tworzy dla niej fałszywe konto e-mail, które posłuży jej do stworzenia profilu Facebook. A skąd Casipong weźmie zdjęcie Ashley Nivens które wklei do profilu? To nie problem. Koledzy z pracy już ściągneli zdjęcia z popularnych serwisów randkowych z całego świata i dysponują setkami tysięcy fotografii, z których wystarczy wybrać najbardziej pasujące i gotowe. Może to akurat zdjęcie jakiejś czytelniczki tego tekstu? Oczywiście zakładanie konta nie przeszłoby gładko, gdyby biuro Kim nie dysponowało serwerami proxy, dzięki którym połączenie jest dla Facebooka widoczne tak, jakby zakładanie konta odbywało się z komputera podłączonego do Internetu w starej kamienicy na Manhattanie.

Następnie wkłada jedną z kart SIM do swojej starej Nokii, która nawet nie ma ekranu dotykowego i posiada tak prymitywne oprogramowanie, że nie da się jej skutecznie śledzić. Telefon jest tak zużyty, że cyfry na przyciskach już się starły. Gdy w końcu telefon się włączy, Casipong odbiera SMSa z weryfikacją który otrzymała od Facebooka i voila – Ashley Nivens, zgodnie z algorytmami bezpieczeństwa Facebooka to prawdziwa osoba! Cały proces zajął jej kilka minut.

Kim czasami zastanawia się, co dzieje się z profilami takie jak ten. W rzeczywistości, ta praca nawet dla niej jest dziwna i przeznaczenie tych kont pozostaje dla niej zagadką. Ostatecznie jednak nie obchodzi jej to. Jest młoda, potrafi zaśpiewać karaoke przeboju Mariah’i Carey „We Belong Together” i marzy o ukończeniu uniwersytetu w Cebu gdy tylko zaoszczędzi trochę z wypłat otrzymanych od „Braggsa”. Gdy już zdobędzie tytuł, nie zostanie na Filipinach, w których poziom życia, płace i możliwości wykształconych ludzi są złe. Dołączy do licznej grupy emigrantów w Australii, Nowej Zelandii albo w Stanach Zjednoczonych – zupełnie jak młodzi Polacy. A póki co, gdy przyjdzie weekend, może prowadzić zwyczajne życie młodej dziewczyny – zupełnie takie, jak prowadziłaby Ashley Nivens, gdyby tylko istniała.

Gdy Casipong kończy pracę o 18.00, na jej miejsce przychodzi inny pracownik, na nocną zmianę.

Sprzedaż lajków Facebook

Kim Casipong i stare Nokie

Kiedyś, gdy chciałeś zrobić przekręt w Internecie, używałeś do tego celu maila. Tradycyjne metody na nigeryjskiego księcia lub arabskiego szejka (pozdro dla polskich modelek z Instagrama!) nie są jednak już skuteczne, ograły się i mało kto się na nie nabiera. W ciągu roku Braggs sam wcześniej wysłał pół miliarda e-maili ze spamem. Filipińczycy wymyślili nawet termin na taką pracę: „onlining” i jest tam ona zupełnie akceptowalna, a nawet w jakimś stopniu to pożądany wybór dla młodego człowieka który nie ma dużych możliwości i perspektyw w tym ciągle rozwijającym się kraju. „Onlinerzy” którym się udało, zyskują bogactwo i lokalną sławę. Sześciu niesławnych braci zbudowało w tym kraju spamowe imperium i pobudowali sobie wille pośród slumsów. Na wzór imprez w Krzemowej Dolinie urządzali całonocne imprezy z gitarzystami, piwem i lechon, tradycyjną filipińską potrawą –  pieczoną świnią na ruszcie.

Ale pomiędzy 2010 a 2012 rokiem zabezpieczenia internetowej poczty i wprowadzenie nowych systemów blacklist, takich jak Spamcop, stały się coraz skuteczniejsze. Wiele spamowych sieci zostało skutecznie rozmontowanych i „onlinerzy” musieli poszukać sobie nowego zajęcia.

„Richard Braggs” i filipińskie imperium „onliningu”

Richard Braggs

Richard Braggs, leżący na tysiącach kart SIM

Ale Braggs nie zawsze był „onlinerem”. Kiedyś chciał zostać pilotować samoloty, ale problemy finansowe nie pozwoliły mu na realizację tego marzenia. Gdy był już krótko po trzydziestce, przez kolejne dziesięć lat musiał chwytać się najgorszych prac: prowadził budkę z kawą na bazarze, pracował na budowie, woził turystów. Pewnego dnia, gdy wiózł grupę Koreańczyków do burdelu, jeden z turystów zaproponował, żeby poszedł z nimi, i że postawi mu prostytutkę. Tego już było dla niego za dużo. Braggs musiał znaleźć sposób żeby z tym skończyć.

Do onliningu trafił w 2011 roku, gdy kolega któremu udało się zarobić na spamowaniu reklamami chińskiej viagry i tanich leków na depresje, włączył go do interesu i udostępnił mu swoje oprogramowanie. Ostatecznie interes ze spamem mu się nie udał, ale poznał metody pracy w branży i rok później otworzył farmę like’ów, ręcznie tworząc tysiące kont i sprzedając je. Jego pierwszym pracownikiem była jego dziewczyna, teraz już żona, i stopniowo zatrudniał kolejnych. W czerwcu 2013 roku jego firma pracowała już pełną parą. Zatrudnił 17 pracowników, w tym Casipong i wprowadził 3-zmianowy system pracy, dzięki czemu interes kręci się całą dobę. Casipong ocenia, że dziennie robi 100 profili, inni pracownicy nawet 150. Braggs sprzedaje 1 profil za 70 centów, to jest około 2,5 złotego. Ma także w ofercie jeszcze lepsze konta, z bardziej szczegółowo, ręcznie uzupełnionym profilem, które sprzedaje po 1,5 dolara – mniej więcej 5 złotych. Teraz sprzedaje nie tylko konta Facebook, ale także zweryfikowane telefonicznie konta Google, Yahoo i Twittera.

Prowadzenie takiego interesu w Lapu-Lapu jest korzystne. Zyskuje na taniej sile roboczej oraz tanich kartach SIM, dostarczanych przez kurierów przywożących je na małych motorynkach, popularnych w Azji. W Polsce ceny kart zaczynają się od 5 złotych, w Stanach Zjednoczonych od 5 dolarów, a na Filipnach kupuje się je za kilka centów. Siły roboczej, która chętnie wykona łatwe, powtarzalne prace na komputerze tutaj też nie brakuje. Wiedzą o tym zresztą ci, którzy mieli okazje zatrudniać „wirtualnego asystenta” na do różnych prac SEO dla angielskojęzycznych serwisów – Filipińczycy są najtańsi, najbardziej konkretni i produktywni oraz znają język angielski. Nie da się w ten sposób zatrudniać Chińczyków, którzy nie rozumieją języka angielskiego, ani Pakistańczyków którzy mają złe opinie o jakości pracy i ich solidności.

Ale prawdą jest też, że firma Braggsa nie wyzyskuje, tak jak wykorzystywani są na przykład tani pracownicy w Bangladeszu, szyjący bieliznę z Aliexpress dla polskich firm, takich jak Reserved. Pracownicy Braggsa są wykwalifikowani, młodzi i wykształceni. Wielu z nich skończyło studia, a atmosfera jaka tam panuje przypomina nawet tą w start-upach w Ameryce Północnej i w Europie: po biurze chodzi nawet pies o imieniu Haker, a Braggs zatrudnia kucharza, który codziennie gotuje dla pracowników. Wielu interesuje na pewno jakie są zarobki: Casipong zarabia 215 dolarów – ponad 800 złotych, co jest przyzwoitą płacą jak na Filipiny i znacznie więcej niż płaca minimalna, która wynosi 34 dolary – 130 złotych. Pracownicy pracuje także na nocną zmianę, oczywiście za ekstra dopłatą. Wygląda na to, że wszyscy są zadowoleni.

Pracownicy Facebook Like

Młodzi Filipińczycy skupieni na tworzeniu wirtualnych tożsamości. Na uszach słuchawki, na biurkach karty SIM.

To, co robi Braggs, nie jest nielegalne w Filipinach, ani prawdę mówiąc, w żadnym innym kraju. Nawet Stany Zjednoczone które zawsze jako pierwsze regulują nowe technologie, nie stworzyły jeszcze żadnego ustawodawstwa które mogłoby ograniczać takie praktyki.  Facebook oczywiście zna jego imię i bombarduje go wezwaniami do zaprzestania działalności, ale nie wygląda na to, żeby sobie cokolwiek z tego robił. I on i inne podobne farmy i targowiska kliknięć, kont, lajków i fanów z całego świata działają bez przeszkód.

Bezsens promocji na Facebooku

Powstanie tego rynku nie byłoby możliwe, gdyby nie gwałtowny wzrost popularności mediów społecznościowych: w 2005 roku Facebook miał 5,5 miliona użytkowników, był umiarkowanie popularny w Stanach Zjednoczonych. Na koniec 2014 roku Facebook ogłosił, że ma 1,39 miliard kont – to mniej więcej jedna piąta ludzkości.

W 2009 roku Facebook wprowadził przycisk „Lubię to!”, który szybko stał się metodą na świętowanie wakacji, ślubu albo chociaż zjedzenie obiadu. Firmy pokochały przycisk Like, ponieważ marketingowcom wydało się, że jest to bardzo łatwa okazja do zaangażowania użytkowników – konsumentów. Nawet Google włączyło obecność strony w mediach społecznościowych jako jeden z elementów oceny wartości strony dla wyszukiwarki i tym samym narzędzie do zwiększania jej pozycji. I w końcu firmy otrzymały mierzalną metodę oceny popularności – mamy 100 fanów to jeszcze nas nie znają, ale jak zdobędziemy kilka tysięcy, to będziemy lepsi od konkurencji.

Żeby wspomóc firmy, bo to one są głównym klientem farm, w tym zbożnym celu, krucjacie o nowych fanów, „onlinerzy” stworzyli sklepy, w których klienci mogą sobie kupić wpływ na media społecznościowe, płacąc przy tym pseudo-anonimowym Paypalem. Takie farmy istnieją na całym świecie, ale ze względu na dostępność taniej siły roboczej najlepiej rozwijają się w biednych krajach, gdzie jednak operuje się językiem angielskim: w Pakistanie, Indiach, na Filipinach, czy w Polsce.  Niektóre z nich zatrudniają setki pracowników takich jak Kim, inne opierają się tylko na zautomatyzowanych algorytmach i robotach, które tworzą fanów automatycznie, ale gorszej jakości. Jest wiele firm, bardziej formalnych i nieformalnych, niektóre działają jako normalnie zarejestrowane spółki, oferujące promocje, kupony rabatowe i newslettery dla stałych klientów, a inne działają w cieniu, nie chwaląc się swoją działalnością. Ale stawki są coraz większe. Włoski badacz marketingu internetowego Andrea Stroppa sugeruje, że rocznie rynek spamu na Facebooku może być warty nawet 400 milionów dolarów. O kupno wirtualnych fanów oskarża się i małe firmy i duże korporacje, w tym takie jak Pepsi, Mercedes-Benz i Luis Vuitton, a nawet rządowe organizacje i kandydaci w wyborach, którzy przecież nie będą gorsi od innych i też sobie trochę polajkują. To obrazuje bezsens promocji na Facebooku i w mediach społecznościowych.

Od stycznia 2013 do lutego 2014 roku ekipa badaczy z Instytutu Maxa Plancka w Kaiserslautern, Microsoftu i największego amerykańskiego operatora telefonicznego – AT&T, sprawdzała jak bardzo kampanie reklamowe docierają do fałszywych promili. Uruchomili 10 kampanii reklamowych, działających przez rok i okazałao się że 1867 z 2767 like’ów pochodzi z lewych, fikcyjnych kont – to aż 2/3 wszystkich polubień. Po poinformowaniu Facebooka, szybciutko te konta zniknęły, kasując przy okazji 1730 lajków. Jesienią 2014 roku profesor Emiliano De Cristofaro z University College of London zaprezentował badanie z którego wynikało, że nawet strony, na których wprost było napisane, że są fikcyjne zdobywają nowych fanów, z czego wynika, że lajkują je po prostu boty. W 2014 roku większość fanów profilu Harvardu na Facebooku pochodziła z Bangladeszu (uniwerstytet zaprzeczył jakoby kupował lajki).

Jednocześnie, oficjalnie, na koniec lutego Facebook oznajmił, że „tylko 7%” kont jest fikcyjnych. Mało kto jednak w to wierzy. Wspomniany zespół z Instytutu Maxa Plancka odkrył, że 90% kont jakie oznaczyli jako fikcyjne nie zostały usunięte przez Facebook w ciągu 4 miesięcy. De Cristofaro stwierdził, że Facebook złapał najwyżej 1% fałszywych profili. Te liczby były nawet jeszcze mniejsze dla ręcznie wykonanych profili o wysokiej jakości: w ciągu miesiąca w którym monitorował 621 fikcyjnych kont, tylko jedno zostało zamknięte.  To podważa zaufanie do całego modelu biznesowego na jakim opierają się media społecznościowe, czerpiące niemal cały dochód z reklam. Po co w takim razie kupować reklamy trafiające do fikcyjnych użytkowników?

Zdjęcia autorstwa Clarka Doug, opublikowane za zgodą New Republic, w której zamieszczona została relacja z tego filipińskiego imperium.